W przewodniku znaleźliśmy wzmiankę, że warto odwiedzić campus uniwersytecki wpisany na listę UNESCO. Pojchaliśmy tam metrem jednocześnie sprawdzając drodzą na dworzec autobusowy. Metro było miłą niespodzianką mimo, że dość zatłoczone to czyste, klimatyzowane i docierające do wszystkich ważnych miejsc w mieście. Sam kampus natomiast rozczarował - budynki późny Gierek, a rzeźby i malowidła, które miały stanowić o uroku tego miejsca był bardzo, ale to bardzo nowoczesne. Po południu w miarę szybko dotarliśmy na La Banderę, czyli największy dworzec autobusowy Caracas, a tu już typowy czeski film w wykonaniu Latynoskim. Po kupieniu biletu zeszliśmy do wielkiej hali, z której wychodziło się na bramki, które z kolei umozliwiały przeście do poszczególnych stanowisk autobusowych. Problem polegał na ty, że z ok 10 bramek otwarta była jedna przy której kłębiło się 200 może 300 luda, z typowym ekwipunkiem ( czyli wszystkim). Jednocześnie ustawiła się jedna kolejka...do wszystkich destynacji. Sens tej kolejki był żaden, ponieważ co jakiś czas "pani" wołała do bramki pasażerów do kolejnych autobusów - bramkę wówczas szturmowali ci z kolejki, jak i Ci czekających poza kolejką. Kolejka jest po prostu pewnym tworem społecznym, który znajdzie swoich wielbicieli pod każdą szerokością geograficzną. Po godzinie oczekiwania dostaliśmy się na drugą sronę bramek. Wydawałoby się, że będzie z górki. Ale nie, na naszym miejscu stał inny autobus, już 15 minut spóźniony. Naszego nie ma nigdzie - oczywiście nie ma kogo się spytać czy stanowisko bedzie zmienione, czy mamy czekać. No to czekamy 10, 20 minut i nic. W między czasie obserwujemy próby wydostania się autobusów ze stanowisk - co kierowca się "zada" zeby wyjachać to to jakiś inny bus zajeżdza mu drogę, albo odwrotnie bus wyjeżdza tyłem ze stanowiska, choć kierowca widzi że tarasuje drogę przejeżdzającemu autobusowi. Jedna wielka paranoja. My w końcu odnajdujemy swój autobus 3 stanowiska dalej. Etap od zamknięcia drzwi autobusu do ostatecznego opuszczenia dworca zajmuje nam 30 minut. Sama podróź bez wiekszych emocji - 13 godzin w całkiem komfortowych warunkach. W Meridzie zostaliśmy zgarnięci przez Niemca, który zaproponował nam pobyt w Posada Casa Alemana-Suiza. Okazuje się że pensjonat jest bardzo fajny i w dobrej cenie. Prowadzony przez małżeństwo Niemiecko-Venezuelskie. Chyba zostaniemy tu na parę dni.
UWAGA: uzupełniamy dzisiaj zaległości zdjęciowe aż od Aqaby - mamy w końcu dostęp do wirelessa