Dzisiejszy dzień był może nie wyczerpujący ale napakowany wrażeniami.Zaczęliśmy go od wyprawy na tzw. Canopy tour.Zanim jednak rozpoczęliśmy zjazdy na linach to czekała nas prawie godzinna droga przez męke-nie żartuje -jechaliśmy dżipem z napędem na 4 koła po jedynej drodze wiodącej z Granady do plantacji kawy Las flores.Podobno kiedyś ta droga była całkiem niezła,ale huragan Mitch w 1998 spowodował,że jazda nią to prawdziwy koszmar.Po wytrzęsieniu dotarliśmy na miejsce akcji.Dla mnie nie była to taka przyjemność jak paraglaiding bo niestety dały o sobie znać moje zaburzenia błędnikowe( wtajemniczeni znają moje przeboje rowerowe).Sama wysokość mnie nie przerażała,gorsze było wejście po drabinie.Bałam się też zjazdu na dół ale o dziwo on mi się najbardziej podobał.
Po południu pojechaliśmy na spacer po obrzeżu krateru Mombacho.Przyjemna przechadzka po ciepłej ziemi ..a na końcu trasy czekała na nas niespodzianka w postaci wiszącego na gałęzi leniwca-gdy nas raczył zauważyć "pospiesznie " przeniósł się na gałęź obok.
Po powrocie do hotelu okazało się,że to nie koniec atrakcji zaplanowanych dla nas na ten dzień.Przyjaciel właściciela hotelu urządził wystawe swoich "dzieł".No może ( a nawet napewno) ja się nie znam na sztuce współczesnej,ale ten pan(niejaki Jonathan Arland- może ktoś go zna,bo ja się o niego otarłam i nie wiem czy mam się myć czy wystawić to miejsce na pokaz) pokazał takie paskudztwa,że nawet jakby mi ktoś dopłacał to nie powiesiłabym tego w toalecie.A do tego ludzie to kupowali .Jak jeszcze dowiedziałam się jakie są ceny promocyjne to wydawało mi się,że śnie na jawie.