Z lotniska do miasta jedziemy taksówką.Po drodze mijamy pola ryżowe i śmieszne domy-wysokie i bardzo wąskie.Pierwsze spotkanie z wietnamską ulicą jest przerażające-po prostu nie sposób przejść na drugą strone.Dopiero później dowiadujemy się że aby pokonać w jednym kawałku ten pędzący tłum motorków należy poruszać się bardzo powoli aby kierujący miał czas na wyminięcie "przeszkody"Stosunek aut do motorków to jak 1 do 300.Na ulicach szaleństwo-zbliża się ich nowy rok a tu na świeta jako choinki służą kwitnące na różowo gałązki brzoskwini i drzewka kumkwatowe z żółtymi owocami.Pojęcie chodnika tu nie istnieje,bo jest on albo miejscem handlu albo parkingiem lub ostatecznie terenem knajpki(garkuchni).A propos na śniadanie, obiad i kolacje czyli o każdej porze dnia i godziny sporzywa się Po Ga lub ewentualnie Po Ba(czyli po prostu rosołek z wkładką).Tu także jak widzieliśmy już w Tajlandii wszelkie okablowanie jest tzw.nasłupne a nie podziemne-wiszą więc kłębowiska drutów w wielkich ilościach i wszędzie tak że osoby wysokie(patrz Piotr) muszą uważać.
Co nas najbardziej zdumiało to ilość białych ,głównie Francuzów.Takim szczególnym miejscem zbornym jest położone w centrum stolicy jezioro Hoam Kiem.A socjalizm-gdzieś tam w tle jest-w postaci flag i betonowych budynków ale tak bardzo nie jest widoczny.Pewnie są sami tajniacy i my ich nie widzimy.Dolar natomiast jest w cenie i można nim często płacić zamiast tymi ichnimi dingdongami.